Postautor: Schulz » 18 gru 2006, o 03:21
17 grudnia miałem wolny dzień. Wiedząc już o wydarzeniach w Trójmieście ( z radia W E, a także osobiście od Ojca, oficera WP), wyszedłem w godzinach rannych na miasto, mieszkałem wtedy przy Jedności Narodowej. Ponieważ wokół słyszałem, że port idzie do stoczni, powędrowałem w kierunku Mostu Długiego. Tam nic się nie działo. Ok. południa od strony Wałów nadjechała kolumna samochodów wojskowych. Ale widok, powybijane szyby, poobijane burty, uszkodzone plandeki, wszystkie z 25 pułku czołgów, w którym służyłem jeszcze w kwietniu tego roku. Kierowcy byli z Komp. Transportowej, poznali mnie, wołali: „Jasiu, nie idź do góry, bo tam walki uliczne, my uciekamy do jednostki”. Ja oczywiście, wdrapałem się koło zamku do góry i stanąłem w tłumie koło wieży zamkowej przy Korsarzy. W oddali widać było poprzez plac nadchodzący ulicą Matejki wielotysięczny tłum. W tym samym momencie od strony Wielkiej ulicą Farną nadjechało ZOMO w wojskowych ciężarówkach. Milicjanci spieszyli się i osłonięci tarczami ruszyli na idący pochód. Miałem za sobą zajścia z 1968 roku i byłem w środku rozpędzanego tłumu młodzieży na Obrońców Stalingradu. Toteż nie dawałem robotnikom żadnych szans (nie wiedziałem przecież jak przebiegało starcie koło stoczni). Ku memu zdziwieniu po pół godzinie ostatni milicjanci, gubiąc po drodze tarcze, w biegu wskakiwali do cofających się ciężarówek. To, co później się działo oglądałem z okna klatki schodowej wieżowca przy narożniku Niepodległości i Pl. Żołnierza. Na dole nie szło się przecisnąć. Najpierw było dużo krzyków, rzucania kamieniami, potem poleciały butelki z benzyną i gmach „czerwonego kościółka” zapłonął. Z góry widziałem jak podjechały skoty, usiłowały odgrodzić tłum od gmachu, ludzie nie dopuszczali straży pożarnej. Zlazłem na dół, bo w kioskach sprzedawali „Kurier”. Na pierwszej stronie artykuł o zajściach w Trójmieście i pierwszych zabitych. Pokazało się spieszone wojsko. Stanęli na Małopolskiej, jeden przy drugim, z karabinami w ręku umożliwili wjazd na podwórze straży pożarnej. Młodzi żołnierze byli z 41 pp. Nie odzywali się, wyraźnie wystraszeni. Ale na nich tłum nie reagował. Ja poszedłem wzdłuż Małopolskiej do Matejki. Zapadał zmierzch. Wlazłem na nasyp za torami (tam, gdzie są te bunkry). Od strony parku nadjechały kolejne skoty, jeden z nich palił się, ale jechał do przodu. Tłum wtedy już atakował gmach KWMO. Wtedy też rozległy się pierwsze strzały z broni maszynowej, sądzę, że po tym, jak szalupą rozbili drzwi wejściowe, ale ja tego nie widziałem. Jak usłyszałem strzały, przypadłem do ziemi i tyłem wycofałem się w stronę Małopolskiej i dalej biegiem na Wyzwolenia. Zamiast do domu poszedłem do Rodziców na Kr. Jadwigi. Ojciec był w domu, dostał wolne i polecenie nie ruszania się z domu. Jak mnie zobaczył, od razu dostałem opeer, a ty gdzie, przecież jest godzina milicyjna, dopiero co ogłosili przez radio. Wbił się w mundur, mnie za kołnierz (a miałem już 24 lata) i stanowczo oświadczył, że razem wracamy na Jedności. Ojciec, stary frontowiec, pewnym krokiem marszowym przeprowadził mnie przez ul. Krzywoustego, obok walących się szyb sklepowych, biegających z łupem żulików, przewracanych samochodów, potem przez pl. Zgody szybko dotarliśmy na Jedności. Do domu wrócił sam. Mimo wrogiego nastawienia tłumu do mundurowych nic mu się nie stało. Ja do późna w nocy oglądałem z balkonu ludzi plądrujących sklepy. Z okien rozlegały się pełne oburzenia okrzyki mieszkańców. Ale złodzieje nie zwracali na to uwagi. Uciekali, gubiąc po drodze łupy. Nad placem krążyły helikoptery i zrzucały gazy łzawiące. Tak minął dzień 17 grudnia.